270224
Strona gwna - najnowsze | archiwalne | Dodaj artyku | Dziay
wyszukiwarka:
Prof. Andrzej Nowak.
Wypędzeni z Warszawy 1944 – losy dzieci. Niezwykła wystawa.
O Powstaniu Warszawskim i o całym splocie wydarzeń okołopowstaniowych, a w ogóle wojennych, chciałem bardzo szybko zapomnieć.
Ale nie takie to proste... Oczywiście, wiele szczegółów już się zatarło...  Są jednak i takie, które do dzisiaj pozostają świeże, a ze szczególną wyrazistością powracają pod wpływem impulsów zewnętrznych...
Takich impulsów nie szczędził mi rok 2007.


Do nich przede wszystkim należała wystawa w Muzeum Historycznym m. st. Warszawy zatytułowana „Wypędzeni z Warszawy 1944 – losy dzieci”, na otwarciu której we wrześniu ub. r. byłem obecny.
Projekt był realizowany ze środków Unii Europejskiej, a organizatorem, obok wspomnianego Muzeum i Archiwum Państwowego m. st. Warszawy, była także niemiecka fundacja Stiftung niedersachsische Gedenkstätten, której szef – prof. Karl Liedke podczas panelu, otwierającego wystawę, wygłosił, w znakomitej zresztą polszczyźnie, odczyt „Polacy w obozie Bergen-Belsen”.
Z innych wprowadzeń do panelowej dyskusji szczególnie utkwiło mi w pamięci hasło „Trauma wojenna u dzieci” stanowiące tytuł odczytu prof. Marii Lis-Turlejskiej z Wydziału Psychologii UW. Myślę, że to, co napisałem na wstępie o wydarzeniach, tkwiących uparcie w pamięci, przez wiele, wiele lat, choć chciałoby się je wyrzucić, to właśnie wyraz takiej traumy.
Muszę przyznać, że skłonny byłem z pewną ironią podchodzić do coraz częściej podawanych przez media informacji o tym, że ktoś, kto uczestniczył w tragicznym wydarzeniu, znajduje się pod opieką psychologa.
Gdyby nam, owym powstaniowym dzieciom, wypędzonym z Warszawy w roku 1944, zapewniono opiekę psychologiczną, może byśmy dziś mogli na świat spoglądać zupełnie innymi oczami i nie męczyły by nas wspomnienia, które do lekkich, łatwych i przyjemnych zdecydowanie nie należą.
Ale kto myślał o psychologii wtedy, gdy najważniejszym celem było po prostu przeżyć...
Na samej wystawie, o wielkie wzruszenie przyprawił mnie widok oszklonej szafki, której zawartość stanowiły różne przedmioty codziennego użytku i zabawki, a wśród nich dwie książki. Jedna to „Serce” Edmondo de Amicisa. Dzisiaj byśmy powiedzieli „kultowa”, obok „Chłopców z placu Broni”, pozycja w ówczesnej lekturze dla chłopców. Druga to „Trzy małe świnki” Walta Disney\'a, dla młodszych dzieci. Obydwie książki, akurat w wydaniu takim, jakie miałem przed Powstaniem. Wtedy, jak na żywo, uprzytomniłem sobie, że „Serce” czytałem tuż, tuż przed wypędzeniem i do dziś są mi bliskie losy małego Lombardczyka, małego dobosza z Sardynii, czy chłopca, poszukującego swej matki po całej wielkiej Argentynie, w opowiadaniu „Od Apenin do Andów”.
Wiem, że właśnie na moje poczucie patriotyzmu wielki wpływ mieli, wyglądający z kart tej książki, włoscy chłopcy z okresu początków zjednoczonej Italii. Może to patriotyzm zbyt naiwny i nie przystający do dzisiejszych polskich realiów, ale taki to już on zostanie...
Były także na wystawie, jakby prawem kontrastu, rysunki dzieci współczesnych, nawet nie mające związku z tamtymi wydarzeniami. Miały one pokazać, że dzieci niezależnie od epoki w której żyją, są takie same, a cechą charakterystyczną ich wszystkich jest to, że rysują bez względu na to czy mają uzdolnienia w tym kierunku, czy nie. Dziwnym zbiegiem okoliczności zachował się mój zbiór rysunków z tamtego okresu. Były one wykonywane już podczas pobytu na wygnaniu. Zrozumiałe, że dominowała w nich tematyka wojenna, w tym powstaniowa, ale były i takie, które mogły równie dobrze powstać w innej epoce, nie mające nic wspólnego z tym co się wówczas działo wokół, na przykład jakaś scena inspirowana „Przypadkami Robinsona Crusoe”, albo portrety kuzynek, których podobieństwo, oczywiście, mogło nasuwać pewne wątpliwości...
Rysowałem w zeszycie, tak zwanym „rachunkowym”, czyli na kratkowanym papierze, ołówkami, nie za bardzo przystosowanymi do tego celu. Zeszyt ten wcześniej przekazałem do Muzeum Powstania Warszawskiego razem z dwoma zaświadczeniami z RGO, z których jedno wydane było w Końskich wkrótce po opuszczeniu Warszawy z danymi personalnymi mojej matki z dopiskiem „z synem Andrzejem”. Długo, długo te zaświadczenia leżały w moich papierach i nie przywiązywałem do nich szczególnej wagi, a przypomniałem sobie o nich po przeczytaniu umieszczonej na wystawie odezwy gubernatora dystryktu warszawskiego Fischera, w którym nawołuje on ludność wypędzoną do zgłaszania swoich danych osobowych do RGO, celem łatwiejszego odszukiwania się rodzin.
Zarówno w tym obwieszczeniu, jak i w drugim, zawierającym apel generalnego gubernatora Franka do ludności polskiej o udzielenie pomocy ludności warszawskiej, charakterystyczne jest, że hitlerowcy posługują się terminami „uciekinierzy z Warszawy” lub „uchodźcy warszawscy”, co jest oczywistą nieprawdą. Myśmy bowiem nie byli żadnymi uciekinierami.
Zostaliśmy po prostu brutalnie z domów wypędzeni, bez żadnej możliwości wzięcia czegokolwiek poza tym, co każdy miał na sobie i przy sobie. Wypędzeni zostaliśmy z piwnicy, bez prawa wejścia, choćby na chwilę, do mieszkania. Inna rzecz, że przewidując to, iż zostaniemy zmuszeni do opuszczenia domów, mieliśmy przy sobie torby z rzeczami, które, jak sądziliśmy, mogły się przydać. Pojemność tych toreb była jednak ograniczona...
Nie jest moim zamiarem opisywanie tutaj ani Powstania, ani samego wypędzenia, rzecz jasna widzianych moimi oczami, ośmioletnimi wówczas. Byłby to bowiem materiał na całkiem sporą książkę, opisującą drogę z Żoliborza przez kościół świętego Wojciecha na Woli, poprzez pruszkowski Dulag 121, do regionu świętokrzyskiego, pobyt tam, a później w Częstochowie, aż do powrotu w rodzinne strony. Powrotu smutnego, bo do nieistniejącego już domu. Książkę taką, być może, jeszcze uda mi się napisać, o ile życia wystarczy...
Chcę wszakże zwrócić uwagę na to, że pani Erika Steinbach nie ma monopolu na szermowanie słowem „wypędzeni” i choć skłonny jestem rozumieć żal Niemców opuszczających swoje siedziby, to jednak nie bardzo wierzę w to, że zostali oni wypędzeni w sposób tak brutalny i w trybie tak natychmiastowym...
Wracając do zagadnień traumy, zastanawiam się, co dla mnie w tym całym zespole wydarzeń było najbardziej traumatyczne. I powoli dochodzę do wniosku, że nie zdarzenia związane z pozostawaniem wewnątrz walki toczącej się naokoło. Żoliborz akurat nie był miejscem szczególnego piekła. Oczywiście, dało się słyszeć nieco zbyt dużego i nieprzyjemnego hałasu, jeżeli było się tuż, tuż przy dworcu Gdańskim, gdzie funkcjonowała wyrzutnia pocisków rakietowych zwana szafą lub krową. Ponadto o dworzec toczyły się zacięte walki, których echa docierały dość wyraźnie na plac Inwalidów. Było parę momentów grozy. Niemniej jednak, grzechem byłoby twierdzić, że na Żoliborzu przeżywaliśmy to, co na przykład na Starówce, czy w Śródmieściu. Fakt jednak, że trwało to bardzo długo. Nas wypędzono dopiero 29 września...
Najbardziej traumatyczny nie był też ani pobyt w Pruszkowie, ani paromiesięczna tułaczka po różnych miejscach pomiędzy Końskimi, a Częstochową. Moment szczególnie tragiczny to chyba właśnie ten wymarzony, wyśniony powrót, w którym okazało się, że nic ze starego domu nie zostało i trzeba wszystko zaczynać od nowa...
Swoje, związane z tym odczucia zawarłem w poemacie „Opowieść o wypędzeniu”, napisanym w roku 2005, ale w oparciu o różne wątki, które w myślach układałem w ciągu całego, przeszło sześćdziesięcioletniego okresu.
Fragment tego poematu został przytoczony w artykule redakcyjnym IRB zamieszczonym 17 stycznia roku bieżącego, czyli w rocznicę zajęcia terytorium lewobrzeżnej Warszawy przez wojska pierwszego frontu białoruskiego. Wiele już napisano na temat kontrowersyjnego charakteru tej rocznicy. Zapewne długo toczyć się bedą spory o to, czy było to wyzwolenie, czy początek drugiej niewoli. Ale, niezależnie od tego, czyja w tych sporach jest racja, nie ulega wątpliwości, że ówcześni wypędzeni z Warszawy traktowali dzień 17 stycznia jako początek radosnego okresu, w którym powrót do Warszawy jest już możliwy.
Niestety, wielu nie przeczuwało, że radość powrotu wkrótce zostanie skonfrontowana z ponurym obrazem tego, co z Warszawy zostało. Ale wracało się do niej pomimo to...
Drugi impuls to październikowy spektakl w Mazowieckim Centrum Kultury i Sztuki, zatytułowany „Tobie Warszawo”, będący montażem słowno-muzycznym, opartym o poetyckie teksty Krystyny Łagowskiej z tomiku „Poczta powstańcza”.
W trakcie oglądania poczułem się znowu tym ośmioletnim dzieckiem, które znowu za chwilę będzie musiało się czegoś bać i nie przeczuwa jeszcze, że wkrótce znajdzie się w gronie wypędzonych.
Autorka dedykowała swoje wiersze „Pokoleniom...”, a więc i tym, którzy dziś mają kilka czy kilkanaście lat, by dowiedzieli się czegoś o swoich rówieśnikach, ale żyjących wiele lat wcześniej i walczących wtedy bezinteresownie, co dziwne wydawać się może we wspólczesnym świecie.
Można jednak myśleć, że do owych pokoleń, przesłanie spektaklu dotarło by zapewne szerzej i dobitniej, gdyby był powtarzany, gdyby znalazł oddźwięk w mediach.
To już osobne zagadnienie, że cechą charakterystyczną różnych, bardzo wartościowych nieraz, imprez, realizowanych w naszych ośrodkach kultury, jest fakt, że kończą one żywot zaraz po premierze.
O czym tu jednak mówić, skoro i zawodowe teatry grają coraz mniej, bo i to dyktowane jest przez popyt...
Trzeci impuls dał mi, w końcu listopada, znany krytyk literacki Jan Zdzisław Brudnicki. Miałem przyjemność wysłuchać jego wykładu poświęconego w dużej części Mironowi Białoszewskiemu i jego „Pamiętnikowi z Powstania Warszawskiego”. Ten wykład bardzo mi odświeżył nie tylko sylwetkę poety i spojrzenie na „Pamiętnik”, ale uprzytomnił, że Powstanie, to było w moim życiu coś bardzo ważnego, coś, o czym chciałbym opowiadać i moim współczesnym i tym, którzy urodzili sie wiele lat później i siłą rzeczy niewiele o nim wiedzą, ale chcąc opowiadać, czuję wielki niepokój... Mianowicie o to, czy potrafię, czy uda mi się znaleźć język taki , jakim możnaby dokładnie przekazać te wszystkie obrazy, które jeszcze uparcie kołaczą się w zakamarkach wzrokowej pamięci...
A styczeń roku 1945 rzeczywiście był mroźny, zupełnie niepodobny do tegorocznego...
Natomiast w roku następnym po wojnie, czyli w roku 1946, jakby dla kontrastu, miałem możność znaleźć się w zupełnie innym świecie, który wydawał się po prostu rajem na ziemi... Mianowicie, spędziłem, przedłużone nieco, bo trzymiesięczne, wakacje w Danii.
Staraniem Duńskiego Czerwonego Krzyża i działającego pod jego skrzydłami towarzystwa Red Barnet (ratujcie dzieci), na wakacje te wyjechała pięćsetosobowa grupa dzieci polskich (przede wszystkim warszawskich). Jest to wydarzenie dziś już zapomniane, a niektórym wydające się jako niemożliwe. Bo przecież była „żelazna kurtyna”, izolacja krajów tak zwanego „naszego obozu”, scisła reglamentacja wyjazdów zagranicznych i tak dalej i tak dalej...
To wszystko prawda, ale jeszcze wtedy żelaznej kurtyny nie było. Ona zapadła nieco później, gdzieś około 1948, bo jeszcze w 1947 miał miejsce drugi taki wyjazd polskich dzieci (oczywiście już w innym składzie osobowym).
Niewątpliwe jest, że dla dzieci, które świeżo miały w uszach hałas ostrzeliwań i bombardowań, które żyły, nierzadko, na pograniczu nędzy, które pamiętały jeszcze widok zabitych i rannych, które same nieraz otarły się o śmierć i rany, znalezienie się w tym wspaniałym kraju było znalezieniem się w świecie baśni. Sam, w myślach nazwałem to „wakacjami u Andersena”. Przez Danię wprawdzie też przeszła wojna, ale jej skutki były znacznie łagodniejsze niż u nas.
Te wakacje to też chyba temat przyszłej książki. Do dziś pieczołowicie i z sentymentem przechowuję mój identyfikator, który podczas podróży nosiłem na szyi, jako namiastkę paszportu...
Jeżeli o tym piszę to dlatego, że podczas morskiej podróży, między Gdynią, a Kopenhagą, na życzenie naszych duńskich opiekunów-wychowawców, trochę śpiewaliśmy... Co mogły śpiewać wtedy warszawskie dzieci? No pewnie: „Warszawskie dzieci”, „Rozszumiały się wierzby...”, „Pałacyk Michla”, czy „Marsz Mokotowa”, nawiązujące do niedawnych przeżyć. Ale także wtedy nauczyłem się pieśni „Marsz, marsz Polonia...” i poznałem owo „duńskie serce”, o którym pisał niegdyś Gustaw Morcinek.
Wogóle, te wakacje, otworzyły mnie na Europę, pozwoliły na jakieś marzenia o otwartych granicach, o wspólnocie narodów, na marzenia, które przez długie lata musiały pozostać uśpione.
Dzisiaj, stają się rzeczywistością...

Andrzej Rodys | 26.01.2008 komentarz[1] |
Reklama
Adres IRB
Aktualnie IRB czyta -
1
Kalendarz
Maj
Nd Pn Wt Sr Cz Pt So
 1234
567891011
12131415161718
19202122232425
262728293031 
Administrator
Zarzd
Nowak
© 2004-2017 IRB. made in Poland.