 |
Warto przeczytać |
|
 |
Konkurs IRB 2008 |
|
|
|
 |
Lubeka |
*Kolejny dzień marcowej konferencji w Travemünde dobiegł końca. Z okna sali dostrzec można było panoramę miasta i dumnie stojącą nad brzegiem morza sylwetę hotelu „Maritim”. Co pół godziny wypływały lub wpływały do portu promy ze Skandynawii. W programie pozostała jeszcze wycieczka do Lubeki, na którą obiecał zabrać nas Klaus- Kołobrzeżanin, którego pradziadowie Kaszubi pochodzili z Kluk. Klaus w marcu 1945 został ewakuowany statkiem do Travemünde. Tu właśnie osiadł. Miał apartament z widokiem na port. Ściany zdobiło wiele pamiątek przypominających strony rodzinne. Wiódł spokojne życie emerytowanego przewodnika po mieście. Część jego dalszej rodziny uratowała się z tragedii „Gustloffa”, a� wielu żyło długie lata w dawnej NRD. Pogodne przedpołudnie obiecywało niezwykły komfort oglądania perły światowego dziedzictwa UNESCO, jakim była Lubeka. Dwudziestominutowa jazda autobusem po autostradzie niczym nie zdradzała faktu, że oto niedługo znajdziemy się w samym sercu miasta ze średniowiecznym rodowodem i największym skupieniu kościołów w tej części Europy. To inspirowało nasze zmysły do poznania tego wspaniałego miejsca. Wreszcie byliśmy u celu. Wysiedliśmy przed stylowym dworcem kolejowym, a po dziesięciu minutach minęliśmy Bramę Holsztyńską, wchodząc staromiejską ulicą na Rynek. Zachwyceni niezwykłym klimatem miasta rozglądaliśmy się gorączkowo po architekturze, detalach rzeźb, a nawet ludziach, którzy w pośpiechu życia -� ze spojrzeniem obojętności lub obrazów bohaterów Goyi - podążali w kierunku załatwiania swoich spraw w sklepach, bankach, urzędach. Kolorowe witryny kusiły przechodniów markowymi butami, ubraniami, sprzętem elektronicznym a tureckie budki z kebabami zapraszały krzykliwością barwnych napisów na przekąski. Na rynek postanowiliśmy jeszcze powrócić. Ulicą Szeroką poszliśmy dalej, chcąc dotrzeć do Kościoła św. Marii, Jakuba, domu Budenbrooków a w powrotnej drodze do kościoła świętego Piotra i Katedry położonej w południowej części Starego Miasta. Kontemplowałem razem z Anną piękno miasta, w którym średniowieczni kupcy, cegła po cegle, nadawali kształt wymarzonym prawom życia. Z podziwu nad zabytkową klatką zejściową ratusza wyrwała mnie grupka młodzieży. Zaszli nam drogę i wyjęli puszkę. Zauważyłem, że część ich kompanów siedziała obok niedbale na jakieś platformie oblepionej plakatami z wizerunkiem tygrysa i hasłami ekologicznymi. Przystanęliśmy. Zechcieliby Państwo przyłączyć się do naszej akcji wsparcia dla tygrysa syberyjskiego? Zbieramy datki - minimum 72,00€ od osoby - rzekli przekonująco. Spojrzałem trochę niepewnie w kierunku siedzących kompanów, tych którzy kwestowali. W uśmiechu szczerzyli zęby i palili papierosy. Zanim zdążyłem coś powiedzieć, że nie mam pieniędzy lub po prostu odezwać się po polsku, żeby odeszli, zareagował nasz przewodnik Klaus. Podniósł gniewnie laskę do góry, uchwycił w połowie i wyprostowaną ręką, wskazał na grupę młodzieży. Wzburzony zaczął wygłaszać kwestię: A wy dziady skończone! Wy nieroby! To tak was nauczył ten system, że można dziadować bezkarnie na ulicy?! Naciągać ludzi, kwestować na rzecz biednych zwierząt, które ani źdźbła trawy nie dostaną z tych pieniędzy?! Co to będzie, jak inne podobne asocjale dojdą do władzy w tym kraju?! Precz mi z oczu! Skaaandal!- krzyczał, aż echo niosło się sąsiednimi uliczkami. Kwestujący w oka mgnieniu ulotnili się, a falujący tłum z obojętnością przyglądał się scenie. Mieszkańcy wiedzieli, że „żebracy” wrócą tu za kilka minut, aby nabierać innych przechodniów.Na domiar złego po czterech minutach podeszła do mnie jakaś o ciemniejszej karnacji obywatelka zjednoczonej Europy. Spytała: Lornetkę potrzebujesz?- oczy z nadzieją sondowały moją twarz w oczekiwaniu chęci nawiązania transakcji. Przyzwyczajony do letnich promocji towarów wątpliwej jakości i pochodzenia zapytałem: A kogo mam przez nią podglądać?- odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Nooo, dziewczyny!!!- wyraziła się już mniej pewnie. Nie trzeba. Mieszkam tak wysoko, że widzę dobrze i te samotne i te mężatki… Dziękuję. Mimowolnie przywołałem wewnętrzne wspomnienie o mieszkaniu w bloku. Pobiegłem dalej za oddalającą się Anną i Klausem. Klaus pokazał nam średniowieczne hospicjum dla rybaków i marynarzy, które ozdobione było oryginalnymi scenami biblijnymi na gotyckich sklepieniach. Przypominało ono raczej wspaniałą kaplicę w kościele, niż „średniowieczny dom opieki społecznej”. Kościół św. Jakuba był poświęcony rybakom i marynarzom. Jego wnętrze było niezwykle mroczne. Ludzie w zadumie zwiedzali to miejsce. Po kilkudziesięciu minutach udaliśmy się do domu Budenbrooków - miejsca zamieszkania Thomasa Manna. Tu również wszechogarniająca komercja kusiła dziełami, książkami, publikacjami… - Gdzie ta rekonstrukcja kantoru kupieckiego starego Budenbrooka? - rozmyślałem. Cóż… zmieniły się czasy. W piwnicach tkwił z pewnością kolejny zamówiony nakład „literackiego zboża” dla turystów… Z tą refleksją przeszliśmy do pobliskiego Kościoła św. Marii koło Rynku. Po drugiej stronie gotyckiej budowli na granitowym bloku skalnym, pod ścianą kościoła, siedział mosiężny diabeł wielkości postury człowieka. Kosmate futerko i raczej przyjacielski wyraz twarzy nadawały mu rzeczywiście uwodzicielskiego charakteru- nietypowego dla jego siejących grozę w chrześcijańskich umysłach współbraci. Nad blokiem granitu, na którym siedział wysłannik piekieł, wisiała tabliczka z legendą o budowie kościoła i udziale diabła w przedsięwzięciu ku chwale Boga i okoliczności powstania sąsiedniej winiarni, żeby uspokoić rozwścieczonego czorta i uratować wiekopomne dzieło sakralne, które zamierzał zniszczyć ową skałą wyrwaną w szale gdzieś z ziemi. To nie do pomyślenia u nas! Pod kościołem? Skąd! Ksiądz by w życiu nie pozwolił! Tak pod Bazyliką!- wyrażała swoją dezaprobatę Anna. Na dodatek zauważyliśmy, że ustawiła się kolejka chętnych turystów do diabła, aby usiąść koło niego i na pamiątkę sfotografować się. Ludzie pozowali do zdjęć, całowali figurkę w czoło, chwytali za rogi a nawet jedna zuchwała turystka, głośno mówiąca po polsku, z puszką piwa w ręku, rzucając wulgarne słowa łacińskiej proweniencji, odważyła się usiąść na kolanach rzeźby i zdecydowanym ruchem chwycić diabła za nagie przyrodzenie, co spotkało się z głośnym aplauzem i zachętą turystów z Włoch oraz Hiszpanii. Klaus wyjaśnił nam kwestię zakorzenienia diabła w mentalności „potomków Fausta”. - Przecież w średniowieczu nazywano go „Urian”, a na północy „düvel” - Teufel - tłumaczył. - Zresztą dobitnie uchwycił to pisarz- Robert Musil - „Niemiec sam nie wie, czy woli niebo, czy piekło!” Diabeł był zawsze wszechobecny w wielu baśniach, podaniach i legendach Niemiec - chociażby u braci Grimm. Po kilku minutach weszliśmy do okazałej budowli. Klaus ściszył głos: - Tu mistrz Dietrich Buxtehude, którym zachwycał się Johann Sebastian Bach, grał na organach. Tam jest jego płyta nagrobna… A tam kaplica „Tańca śmierci” z wizerunkami na obrazie� i witrażami wszystkich stanów średniowiecznego społeczeństwa- duchownych, kupców, marynarzy, pospólstwa oraz zegar, który wszystkim przypomina o odejściu... Wesołe zazwyczaj spojrzenie Klausa stawało się coraz bardziej wyraziste a twarz poważniała. Popatrzył na nasze oblicza. Staliśmy zamyśleni patrząc na niego. - Chodźcie! Pokażę wam coś! - podążyliśmy za nim w kierunku zachodniej części kościoła pod dwie wieże. Na posadzce leżały dwa roztrzaskane dzwony-pęknięte na pół, z rozbitym sercem. U góry zaś znajdowały się witraże z herbami dawnych ziem należących do Niemiec a utraconych po II wojnie światowej. Napis informował zwiedzających, że to „Kaplica Pamięci” ku czci wszystkich Niemców zabitych lub wygnanych ze swoich stron rodzinnych. Czytałem: „ Westpreussen, Pommern, Ostpreussen, Danzig, Schlesien…” Klaus ukrył twarz w dłoniach, ukląkł. Prawdopodobnie płakał. Po kilku minutach szeptał do nas: - Nigdy tam nie wrócę… Mój dom pozostał koło Wrzosowa… Kaszubska chata wybudowana przez pradziadka z pruskiego muru, z której uciekliśmy przed Sowietami, zostawiając jeszcze gorącą zupę…. Nasze dzieci zginęły w Kołobrzegu. Pochowaliśmy je z żoną w wydmie koło portu w stosie tysięcy zabitych okaleczonych odłamkami i granatami strzępów ciał… I te dzwony… To one mi przypominają… Trafiliśmy do Travemünde… potem Hamburg... Tam podczas nalotu aliancka bomba rozerwała moją Luisę… Wyszła ze schronu zebrać kwiaty na naszą rocznicę ślubu… Była tak piękna… Dlaczego?! Te dzwony są jak nasze życie… Wyszliśmy w zadumie z kościoła św. Marii. Długo rozmyślałem o słowach Klausa. Usiedliśmy na Rynku, żeby odpocząć. Klaus opowiadał nam o wspaniałości miasta w średniowieczu, prosperity rybaków, marynarzy, kupców, rozwoju, kodeksie lubeckim, budowie miasta. Stwierdził, że hanzeaci byli twardymi ludźmi, którzy narażali zawsze swoje życie w poczuciu spełnienia obowiązku, osiągnięcia własnego dobrobytu lub słusznej sprawie. Ze łzami w oczach relacjonował wydarzenia z Niedzieli Palmowej z 1942 r., gdzie podczas nalotu alianckiego o mało bezpowrotnie nie zniszczono całego Starego Miasta. Opowiadał również o pierwszych dniach po ewakuacji z Kołobrzegu na zachód, nietolerancji mieszkańców, którzy wyzwiskami, że są „przeklętymi Polakami i Sowietami”, kazali z powrotem wynosić im się na wschód. Milczeliśmy. Patrzyliśmy przed siebie. Moją uwagę przykuła sylwetka leżącego w rogu placu pod ratuszem młodego człowieka. Szary bruk wyraźnie kontrastował z jego nowoczesnym, niedbałym strojem. Kolorowa fryzura próbowała czynić go punktem uwagi. Nikt nie reagował. Nikt nie patrzył i nie przyglądał mu się… Za chwilę nieśpiesznie na plac wjechała karetka pogotowia na sygnale. Lekarz szybko ocenił sytuację. Powoli wziął torbę, poczekał na przyjazd policji, dotknął pulsu leżącego, może 19 -letniego chłopaka, zaświecił w oczy latarką i nakazał pomocnikom wyjąć nosze. Szybko przeniesiono na nie „punka”. Bezceremonialnie zakryto ciało prześcieradłem. Klaus nie zauważył punktu koncentracji mojej uwagi. Kontynuował opowiadanie, wskazując na karetkę: - A tam właśnie ścięto Johanna Wittenborga, bogatego kupca, którego przez zazdrość i intrygi pomówiono o zdradę interesów Hanzy… W ogóle plac przed ratuszem zawsze był miejscem, gdzie publicznie odczytywano i wykonywano wyroki śmierci… Ooo, kolejny narkoman! To tu normalne! W tym mieście walają się puszki, pety, dużo jest asocjalnej młodzieży, kwitnie pokątny handel narkotykami, młodzież odzywa się na ulicach wulgarnie, raniąc wielowiekowe mury. Puste oczodoły piwnic hanzeatyckich kamienic winny zapraszać sztukę, powinno kwitnąć w nich rzemiosło artystyczne, powstawać najprzedniejsze wiersze i opowiadania! To miasto jest przecież do tego stworzone, żeby zamieszkała tu elita kulturalna, jubilerzy, artyści… Co się stało?! Pytanie retoryczne Klausa skłoniło nas do wewnętrznej refleksji. Poszliśmy zobaczyć jeszcze panoramę miasta z wieży kościoła św. Piotra i katedrę. Z wysokiego punktu mogłem ocenić hanzeatycki wzorzec budownictwa. Brązowe jak toruński piernik domy z bielą lukru fug między cegłami komponowały się niczym oprawiony szlachetny ciemny bursztyn w zieleń drzew i wstęgi dwóch rzek - Trave i Wakenitz. Poczułem dziwne przemieszczenie w czasie, więź z ludźmi, którzy wznieśli obronne miasto oparte w założeniach na planie skorupy żółwia. Nad Starówką latały, niczym dusze dawnych mieszkańców, rozkrzyczane mewy. W katedrze jak urzeczeni oglądaliśmy przepiękne ołtarze i krucyfiks. Bogaci patrycjusze chętnie uwieczniali swoje wizerunki podczas pracy lub podczas scen biblijnych na obrazach sowicie opłacanych mistrzom. Szczycili się wykonywanym zawodem, pochodzeniem. Moją uwagę przyciągnął wizerunek rybaka z siecią, morzem w tle i kutrem. Popołudniowe słońce igrało blaskiem po starych witrażach, przesączając światło do wnętrza. Rozszczepione jak talary promienie padały wprost na sieć rybaka. Wyglądało to tak, jakby miał w niej diamenty, bogactwo i szczęście płynące z pracy, poświęcenia, chęci działania i tworzenia. W tle obok morza widać było na horyzoncie sylwetę murów miejskich i kościołów Lubeki… Klaus postanowił zaprosić nas na wieczorny koncert organowy do Kościoła św. Marii. Wróciliśmy więc powtórnie w to miejsce. W programie były utwory Dietricha Buxtehude. Usiedliśmy zmęczeni zwiedzaniem w ławie kościelnej. Śpiewaczka zaintonowała: „Chwalcie Chrystusa- waszego Zbawiciela…”. Podniosłem głowę. Na sklepieniu średniowieczne róże dodawały dźwiękowi śpiewu urody i zdobiły jasność sklepienia dając nam, siedzących u „ciemności podstaw” nadzieję na przeżycie jakiegoś bliżej nieoczekiwanego, niepojętego cudu-tajemnicy. Oni kochali to miasto! - powiedziałem półgłosem po polsku dla siebie. Klaus niespodziewanie złapał mnie za rękę i ścisnął. Usłyszałem: Jawohl! Sie haben diese Stadt geliebt!
|
|
|